
Półmaraton w rytmach reggae!
Jest 4.00 rano szybko przejeżdżam na start do Long Bay w Negril na Jamajce. Jest jeszcze kompletnie ciemno ale ponad dwa tysiące ludzi z całego świata czekają na start „Reggae Marathon” www.reggaemarathon.com. W końcu to jeden z najważniejszych biegów w tej części globu! Oprócz królewskiego dystansu można też pobiec półmaraton i dziesięć kilometrów.
W rytmie bębnów i muzyki reggae rozgrzewają się i rozmawiają ze sobą podekscytowani biegacze. Już na pierwszy rzut oka widać, że frekwencja dopisała. Widać sporo Jamajczyków zrzeszonych w klubie „Reggae Runnerz” w charakterystycznych niebieskich koszulkach. Jest tu też wielu białych. Migają flagi i nazwy krajów na strojach biegaczy z: Polski, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Norwegii, Japonii, Stanów Zjednoczonych i kilku innych krajów. Słychać wiele języków i różnych oryginalnych okrzyków a w powietrzu unosi się zapach maści rozgrzewających, rumu i a od czasu do czasu marihuany. Tą ostatnią sprowadzili tu przez Hindusi i stąd nazwa „gandzia”). To dla mnie wyjątkowa chwila, bo zaraz zrealizuję kolejne marzenie podróżnicze: udział w międzynarodowym biegu na innym kontynencie. Już za chwilę start! 3,2,1 ruszyliśmy! Elita jak to elita – wystartowało z kopyta. Reszta ruszyła spokojnym tempem w rytm jamajskich muzyki. Część biegaczy bała się ciemności i miała ze sobą włączone latarki lub czołówki, część obawiała się odwodnienia i miała plecaki ze zbiornikami na wodę i rurką – zwane potocznie „camelbakami”. Inni mieli „nie wiem jakie wątpliwości” i biegli z workami z pakietów startowych przewieszonymi przez plecy. Wszystkie ich obawy okazały się jednak bezpodstawne! Trasa była czytelna i nie sposób się było zgubić. Jasny blask gwiazd i rozświetlał w miarę równy asfalt i dodawał otuchy. Punkty żywieniowo-nawadniające pojawiały się co kilka kilometrów. Do pokonania każdego z dystansów potrzebne więc było tylko i wyłącznie chęci i pozytywne nastawienie. Na szczęście nikomu tego nie brakowało. Ludzie radośnie pozdrawiali się wzajemnie i rozmawiali. Turyści spędzający urlopy w resortach położonych przy trasie licznie wyszli na ulicę kibicować. Miejscowi spokojnie popalając trawkę śledzili biegaczy wesołym wzrokiem. Niektórzy oferowali zawodnikom „bucha” by dodać im biegowego luuuzu. Kilometry wolno mijały, bo jak się chwilę pozniej zorientowałem oznaczenia trasy były przedstawione w milach. Ciężko się jednak było na to przestawić. Po przebiegnięciu 10 tabliczki z numerem 10 mieliśmy za sobą już szesnaście kilometrów! Na punktach żywieniowych były jamajskie pomarańcze, bardzo dobre żele energetyczne, woda lub napój izotoniczny. W przeciwieństwie do innych biegów napoje podawane były w plastikowych torebkach. Woreczek z białą cieczą (woda) lub kolorową (izotonic) należało przegryźć w jednym z rogów i wypić zawartość. Wzmacniało to poczucie, że biegniemy na końcu świata, a zawody są mega egzotyczne! Nic nie przebije jednak wszechobecnej muzyki reggae, która towarzyszyła nam podczas całego biegu i tworzyła niezapomniany klimat. Wzdłuż trasy ustawione były samochody z dużymi głośnikami na dachach, z których sączyły się „Marleyowskie” rytmy. Animuszu dodawały też jamajskie cheerleaderki, które wymachiwały pomponami i śmiały się radośnie. Entuzjastycznie dopingowały biegaczy, pozowały do zdjęć i dodawały radosną postawą dużo energii. Obojętni na bieg nie pozostawali też ochroniarze czy policjanci, którzy kibicowali jak tylko potrafili.
Jamajskie rytmy szybko przeniosły mnie przez całą trasę i dotarłem do mety. Podczas biegu wydarzyło się wiele rzeczy, których nigdy wcześniej nie przeżyłem. Był to mój pierwszy pozaeuropejski półmaraton i pierwszy zorganizowany bieg, w którym biegłem bez numeru startowego (za późno się dowiedziałem by się oficjalnie zarejestrować). Nigdy nie byłem tak wyluzowany jeżeli chodzi o „totalny brak parcia na osiągnięcie wyniku sportowego”. Po prostu kompletnie mi na nim nie zależało! Dzięki temu okryłem nowy wymiar biegania w zawodach. Miałem czas na zatrzymywanie się w dowolnym momencie i robienie zdjęć na trasie. Biegłem z aparatem w ręku i jak tylko naszła mnie ochota stawałem na poboczu i urządzałem sesję fotograficzną. Nie stresowałem się, gdy ktoś mnie zagadnął i miałem czas na rozmowy i wygłupy. Wchodziłem w interakcję nie tylko z biegaczami, ale też z kibicami i organizatorami. Nic nie stawało mi też na przeszkodzie by od czasu do czasu pobiec kilkaset dodatkowych metrów w innym niż wszyscy kierunku, czy też ponosić na rękach radosne cheerleaderki. Wymienione działania sprawiały że wielu zawodników mijałem po kilkanaście razy, co zawsze przynosiło obopólną radość! Debiutem był też dla mnie kilkusetmetrowy odcinek biegu, podczas którego trzymałem się przejeżdżającego autobusu, co znacznie zwiększyło szybkość mojego biegu na tym etapie. Nigdy też nie biegłem dotąd tak szarpanym tempem. Ciągłe postoje, zwalnianie i przyspieszanie dały mi najdłuższy interwałowy trening w życiu. Bywały kilometry, które zajęły mi powyżej 10 minut, a zdarzyły się też takie 4 minutowe, kiedy „ruszałem z kopyta” by wyrzucić z siebie radość biegową. Zawody były też pierwszym biegiem, który skończyłem, ale nie odebrałem medalu (a raczej nie chciałem go dostać, by nie „zabrać go” jakiemuś pełnoprawnemu biegaczowi. Pierwszy raz nie byłem zainteresowany też osiągniętym przez siebie czasem. Daleko mi było do historycznej 1:26, ale udział w tych zawodach przyniósł mi zdecydowanie większą radochę! Zaraz po ukończeniu biegu każdy z biegaczy dostał przygotowanego maczetą kokosa. Smak świeżego napoju był równie dobry jak smak miejscowego zimnego piwa „Red Stripe”! Na scenie zaczęła grać orkiestra. Każdy mógł podejść i obejrzeć puchary zwycięzców „duży Bob Marley” dla najlepszego mężczyzny i „duża Rita Marley” dla najlepszej kobiety. Zanim zaczęło się prawdziwe party każdy chciał najpierw schłodzić się w Oceanie lub skorzystać ze specjalnej „lodowej kąpieli” w balii wypełnionej lodem. Organizatorzy zapewnili też „ściankę” do zdjęć i masaże. Pozytywnie naładowany energię nie czekałem na transfer do hotelu tylko dołożyłem sobie te kilka kilometrów do kolekcji i pobiegłem prosto na śniadanie w „all-inclusive”… „Reggae Marathon 2017” na zawsze pozostanie dla mnie wyjątkowym biegiem. zachęcam wszystkich do połączenia podróżowania z udziałem w miejscowych zawodach. Naprawdę warto!