Grossvenediger – diabelska wysokość, anielskie widoki.
Wysokie Taury przyciągnęły mnie już wcześniej na najwyższą górę tego pasma (oraz całej Austrii) Grossglockner 3798 m n.p.m. Tym razem wybraliśmy jednak łatwiejszy, choć także wysoki cel – Grossvenediger 3666 m n.p.m. Wielki Wenecjanin (w dosłownym tłumaczeniu) jest łakomym kąskiem górskim, ze względu na stosunkowo łatwą dostępność i „diabelsko piękne widoki”.
Do Hinterbichl dojechaliśmy na „majówkę” we trójkę: Aga, nasz przyjaciel Grzesiek i ja. Samochód zostawiliśmy przed mostem, zanim zaczęła się gruntowa droga. Nasze strategie chodzenia po górach od zawsze były odmienne. Dla mnie wjeżdżanie gdziekolwiek kolejką jest „grzechem śmiertelnym” a dla Grześka „zbawieniem”. Agnieszka za to wykazuje zdrowy rozsądek: wsiądzie do kolejki jeżeli według niej podchodzenie naprawdę nie ma sensu… Tym razem niepokój Grześka był wielki, bo kolejki tam po prostu nie ma, a czekało nas prawie 1600 metrów w pionie do podejścia! Czego jednak nie wymyśli nasz amator podjazdów, by ułatwić sobie żmudne podejście? To „Venediger taxi”, które pozwoliło mu zaoszczędzić pierwsze 2,5 godziny marszu do schroniska Johanneshutte (2121 m n.p.m.).
Schronisko było zamknięte, więc zastaliśmy Grzesia opatulonego karimatą i śpiącego smacznie na trawie. Chwilę porozmawialiśmy, zjedliśmy „kabanosy” i ruszyliśmy dalej szlakiem, który stopniowo nabierał coraz bardziej górskiego i przygodowego charakteru. Zaraz za schroniskiem trzeba było mostem śnieżnym przekroczyć górski potok.
Im byliśmy wyżej, tym więcej pojawiało się mokrego, głębokiego śniegu, w którym zapadaliśmy się nawet po pas (szczególnie na końcówce szlaku prowadzącej długim trawersem). Do zamkniętego Defreggerhaus na wysokości 2962 m n.p.m. dotarliśmy koło godziny 15.00 Na szczęście czynny był zimowy schron, który dobrze wyposażony, przypominał małe górskie schronisko. Było tam wszystko co trzeba by ugotować, ogrzać się, osuszyć mokre ciuchy i co najważniejsze wyspać. Emocji dodali nam pozostali goście schronu. Świetnie wyposażeni Węgrzy mocno przeżywali „atak na górę”. To miało być już ich drugie podejście. Wieczór nadszedł szybko, sen również. Wędrówką rozpoczęliśmy wczesnym rankiem. Pogoda była przepiękna, a trasa oczywista: krótki kawałek granią do góry, a zaraz potem w lewo na lodowiec. Tu zgodnie z zaleceniami zakładami raki, uprzęże i wiążemy się liną, bo czeka nas przejście przez uszczelnioną część lodowca. Po długim trawersie rozpoczynamy podejście na przełęcz Rainertorl 3422 m, rozciągającą się pomiędzy szczytami Hohes Aderl 3506 m n.p.m. i Rainer Horn 3559 m n.p.m. Po dłuższym podejściu okazało się że sąsiadujące „szczyty”, które z dołu wyglądały tak groźnie, to zaledwie łatwo dostępne pagóry. Grossvenediger widoczny jak na dłoni zapraszał nas do siebie mówiąc: „chodźcie jeszcze tylko kawałek”. Po podejściu na kopułę szczytową (tym razem szybko minęło) trzeba było przejść jeszcze krótką, stromą grań i już staliśmy we trójkę na wierzchołku, przy charakterystycznym krzyżu. Dużo radości, piękna pogoda i doskonałe nastroje sprawiły, że przekonaliśmy Grześka na powrót dłuższą drogą. Obeszliśmy wspomniany wcześniej Rainerhorn. Od strony porannego podejścia jawił się jako niedostępny szczyt, a teraz wejście na wierzchołek okazało się dziecinnie proste. Następnie trawersując Schwarze Wand doszliśmy prawie na Hoher Zaun, skąd schodząc doszliśmy w końcu do znanej nam grani. Śnieg robił się coraz bardziej mokry i do schroniska dotarliśmy przemoczeni, ale mega zadowoleni! Koło się zamknęło. Naszą trasę (915 z wariantem dookoła Rainerhorn) świetnie obrazuje zrobione przy pierwszym schronisku zdjęcie.
W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się na kilka godzin. Było tak cudownie, że chciałem jeszcze wycisnąć coś z tego pięknego dnia i bo pobiegłem samotnie na jedną z krótkich sportowych Via Ferrat w pobliżu. Jej nazwa ani trudność nie liczyły się. Była adrenalina i piękne widoki. Zaraz po przejściu trasy ruszyłem w podskokach do zostawionego w dolinie plecaka. Wkrótce potem kąpaliśmy się w rzece na dole i szykowaliśmy się do dalszej podróży. Grossvenediger był dla wszystkich piękną górską przygodą. „Bezimienna” Via Ferrata była dla mnie małą, ale wyśmienitą wisienką na dużym białym torcie. Nie mogę się doczekać powrotu w ten rejon na nartach, gdyż stanowi on raj dla skiturowców!