Zugspitze – mocne zakończenie lata… w październiku :)
Jest 19 października godzina 6:04. Jesteśmy we czwórkę: Aga, Atena, Jarek i ja w Hammersbach (koło Garmisch-Partenkirchen). Wypakowujemy się z samochodu i przygotowujemy do całodziennej wędrówki i wspinaczki na Zugspitze – najwyższą górę Niemiec (2962 m n. p. m.). Wiemy, że na „Górę Pociągową” można wjechać prawie na sam szczyt koleją zębatą, którą jedzie się we wnętrzu góry. Nie rozważaliśmy jednak takiej opcji nawet przez moment. Plan jest prosty: wchodzimy i śpimy naszczycie w schronisku Munchener Haus. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy jaki długi i pełen wrażeń i czekał nas dzień…
Wyruszyliśmy po ciemku z włączonymi czołówkami Szybko zrobiło się jasno i mogliśmy podziwiać wąski wąwóz Hollental. Wkrótce wąwóz jeszcze bardziej się zwęził, a jego ściany zbliżyły. W Höllentalklamm trzeba było zapłacić za wstęp 3 Euro. Przydały się jednak nasze karty członkowska Alpen verrein – otrzymaliśmy dzięki nim symboliczne zniżki za wejście. Trasa prowadzi tunelami wydrążonymi w skale. Ze stropów tuneli kapały krople wody a w dole szumiał rwący potok, co dodawało smaczku przygodzie i czyniło wąwóz prawdziwie „piekielnym”
Kiedy tylko wyszliśmy ze skalnych tuneli „zaczęła się zima”. Śniegu nie było aż tak wiele, ale już wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie! Dotarliśmy do pierwszej, krótkiej ferraty, z której głównie pamiętamy przepaścisty trawers (trudności były na poziomie B/C w pięciostopniowej skali, gdzie A jest najłatwiejsza, E-najtrudniejsza).
Chwilę później zaczęło się podejście z elementami łatwej wspinaczki. Trzeba było się pilnować, bo sporo znaków przysypanych było śniegiem i wybór trasy przestał być oczywisty.
Kolejnym etapem wędrówki było przejście przez rozległy piarg, a następnie lodowiec. Nie wiązaliśmy się liną, bo trasa była dość czytelna, a szczeliny, płytkie i widoczne. Pogodę mieliśmy piękną, ale trzeba pamiętać, że zlokalizowanie początku ferraty może sprawić spore kłopoty przy gorszej widoczności. My trafiliśmy bez problemów. Musieliśmy tylko uważać przy zejściu z lodowca na ścianę, bo była tam średniej wielkości szczelina brzeżna.
No i zaczęło się na dobre! Ferrata ruszyła „z kopyta” prawie pionowo. I tak było przez kolejne trzy godziny wspinaczki.
Częściowo metalowe liny przysypane były śniegiem, na tyle, że nie dało się poruszać będąc w nie wpiętym. Z tego powodu na kilku odcinkach czujnie przechodziliśmy pojedynczo z czekanem w ręce, który zgodnie z założeniami okazał się niezbędny. Momentami ferrata była bardzo przepaścista i rozważaliśmy dodatkowo związanie się liną. Nie było jednak ślisko i poruszaliśmy się ostrożnie idąc po swoich śladach asekurując się czekanem. Humory nam dopisywały, a energię uzupełnialiśmy na bieżąco.
Ferratą pokonuje się naprawdę spory kawał ściany, którego nie można lekceważyć – szczególnie w warunkach zimowych lub przy niepogodzie! Pokonanie tej drogi dało nam jednam pełne poczucie realizacji i górskiej radości, której kulminacją był szczyt, na który dotarliśmy przed 18.00 dokładnie na zachód słońca. Radość i satysfakcja z pięknego widoku na Alpy Bawarskie oraz z pokonania ponad dwóch kilometrów w pionie była bezcenna!
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Zeszliśmy do schroniska, które jak się okazało działa tylko sezonowo. Zostaliśmy poinformowani, że nie możemy zostać tu na noc. Dramatyzmu dodał fakt że kolejka na stronę niemiecką już przestała kursować… a na stronę austriacką zjeżdżała za 10 minut. Nastąpiła burza mózgów i szybko podjęliśmy decyzję i zjechaliśmy na drugą stronę… Wydawało się że jesteśmy uziemnieni i utkniemy zmęczeni na parkingu, bądź czeka nas nocna tułaczka…znaleźliśmy jednak Czechów, którzy odwieźli nas z powrotem do Niemiec. Podziękowaliśmy im wylewnie, wsiedliśmy do naszego wysłużonego Opla i zaczęliśmy szukać noclegu. Szczęście nie skończyło nam jednak sprzyjać i znaleźliśmy „naszą oazę” dość szybko. Góra choć „niska i bliska” była dla nas wszystkich dużą przygodą.