
Surowe, niedostępne, pustynne i bezgranicznie piękne Jezioro Turkana na Północy Kenii
Właśnie wróciłam z safari (w kisuahili znaczy podróż) w jedno z najbardziej niedostępnych miejsc nie tylko w Afryce, ale i na świecie – Jezioro Turkana. Spisuję wrażenia na gorąco, więc ciągle mam przed oczami te zniewalające widoki. Widzę wielobarwną pustynię, której kolory przechodzą od brązu w pastelową zieleń i złotą żółć oraz błękitne wody jeziora Turkana. Wody jeziora również zmieniają się z momentem przejechania kilku kilometrów, raz błękitne, za chwilę ciemnoniebieskie, a następnie zielone.
Nad Turkanę, a dokładnie do miejscowości Loiyangalani wybraliśmy się w 7 osób. Wyjazd zorganizował mój przyjaciel i wspólnik w Africa line Grzegorz Kępski. Odwiedzenie tych miejsca właśnie z nim było wielką przygodą! Grzegorz kocha tereny północnej Kenii. Czułam, że zarażam się od niego tą miłością z każdą kolejną historią opowiedzianą przez niego i wyrażonym zachwytem. Byli z nami przyjaciele Grzegorza – Polacy pracujący w Nairobi z 5 letnią córeczką. Cały czas zastanawiałam się czy Klara, w jej wieku będzie właśnie taka radosna i szczęśliwa jak ona. Zosia była rewelacyjnym kompanem podróży i bardzo dobrze znosiła trudy jazdy samochodem. Przejazd nad Turkanę to wyzwanie! Przede wszystkim trzeba mieć sprawny samochód i zapas benzyny. Jechaliśmy Land Roverem i Land Cruiserem, oba samochody spisały się bez zarzutu.
Wyjechaliśmy z Desert Rose Kenya (Lodge Grzegorza), o której napiszę później, bo to temat na osobną historię. Do miejscowości South Horr dotarliśmy po około 2 godzinach. Zatrzymaliśmy się na obiad u somalijskiej rodziny, która podała nam pyszne suszone mięso oraz chapati, (tradycyjne, afrykańskie naleśniki). South Horr położone jest około 580 km od Nairobi, więc w tak daleką trasę wybiera się niewielu turystów. Dalej do Loiyangalani jechaliśmy około 3 godziny. Mniej więcej połowa drogi jest bardzo dobra, ponieważ władze Kenii postanowiły zbudować tam elektrownię wiatrową. 365 wiatraków robi mega wrażenie i wydaje się że jest ich znacznie! Na razie nie działają, rząd kenijski nie pociągnął kabli na czas, ale mam nadzieję, że wkrótce ta ogromna inwestycja zacznie wysyłać prąd. Wraz z budową wiatraków zbudowano drogę, szkoda tylko, ze kończy się ona w połowie trasy do Loiyangalani.
Dalej jedzie się już znacznie wolniej, po dużych kamieniach, co niszczy przejeżdżające samochody. Negocjując taką ogromną inwestycje rząd Kenii powinien zadbać o poprowadzenie drogi dalej na północ, niestety wygląda na to, że nikt o tym nie pomyślał. Zachwycające widoki na jezioro Turkana zaczynają się zaraz po minięciu elektrowni wiatrowej, skąd do Loiyangalani jedzie się jeszcze około 1,5 godziny. Miasteczko wygląda jak z filmu „Star Wars” (to porównanie Grzegorza, ale bardzo trafione). Położone jest na środku pustyni i ma trudne niesamowicie warunki do życia, temperatura ok. 35 st. C i ciągły wiatr. My mieliśmy szczęście – byliśmy tam tylko dwa dni i podobno były to bezwietrzne dni od dłuższego czasu.
Grzegorz zorganizował nam rejs łodzią na Wyspę Południową na jeziorze Turkana. Ze względu na nietypowe geologiczne formy jest ona Rezerwatem Biosfery. Podczas płynięcia czułam się naprawdę niezwykle. Wydaje mi się, że ten Rezerwat odwiedza kilka osób rocznie, a ja kocham takie miejsca, gdzie mam poczucie, ze tak niewiele osób tu było i je widziało. Zapomniałabym o najważniejszym – moja polska komórka nie miała zasięgu na północy Kenii, a takie miejsca bez zasięgu lubię najbardziej! Na Południową Wyspę płynęliśmy około godziny. Zrobiliśmy krótki spacer do gigantycznej, głębokiej na ponad 100 metrów dziury w ziemi. To jest fragment Wielkiego Rowu Afrykańskiego, który rozciąga się właśnie na tych terenach. Rozpoczyna się w Jemenie, kończy w Mozambiku i ma długość ok. 8000 km. W tym miejscu nachodzą na siebie dwie płyty tektoniczne, które cały czas się poruszają, jednak w minimalnym tempie około 3cm rocznie. Na wyspie zjedliśmy przygotowany w Desert Rose lunch a potem wyruszyliśmy w podróż powrotną. Grzegorz poprosił rybaków, aby przepłynęli obok zatoki krokodyli, płynęliśmy trochę dłużej jednak miejsce było tego warte. Pierwszy raz w życiu widziałam tak duże krokodyle, były większe niż nasza łódka. Mieliśmy wrażenie, że woda ciągle się porusza i wystają z niej nowe części krokodyli. Jedno jest pewne było ich dużo.
Po powrocie do Loiyangalani zakwaterowaliśmy się w lokalnym hotelu. Panowały tu bardzo proste warunki, ale właściciel dbał o utrzymanie zieleni, podlewał ogród i sadził nowe rośliny. Sprawiało to, że miejsce ma miły klimat. Jedzenie było rewelacyjne: kapusta, ryż, frytki, ugali (tradycyjna kenijska kasza), suszona ryba z sosem, ale nic nie smakuje tak dobrze po długiej podróży jak zimne piwo, które w takich warunkach jest rarytasem! Można powiedzieć, że tego wieczoru rządził TUSKER (kenijskie piwo).
Rano o 5:30 obudziły mnie modlitwy z meczetu. Po szybkim śniadaniu pojechaliśmy zobaczyć źródła, które podobno leczą ludzi Turkana. Na nieprzyjaznej pustyni wybijają źródła, oba z ciepłą wodą. Dużym zaskoczeniem jest to, że w jednym z nich woda jest gazowana! Zobaczyliśmy piękny widok na wioskę Elmolo. Jest to najbardziej zagrożona i ginąca grupa etniczna w Kenii. Zostały już tylko dwie takie wioski, łącznie około 50 ludzi. Wspomaga ich rząd kenijski, nie pracują, ich głównym zajęciem jest pasterstwo, a w tych terenach to bardzo trudne.
Z Loyangalani do Desert Rose wracaliśmy około 5 godzin. Na krótko przeżyliśmy chwilę grozy! Wydawało się nam, że mamy problemy z kierownicą, chcieliśmy otworzyć maskę i mechanizm się zablokował. W tym terenie, bez zasięgu mogło się to skończyć długim oczekiwaniem na pomoc. Na szczęście problem rozwiązał się po chwilowym zatrzymaniu samochodu. Po dotarciu do Desert Rose, prysznicu i kolacji, zasypiałam w otwartym domku, słysząc dźwięki przyrody, a przed oczami miałam błękitne wody Jeziora Turkana. Przede mną jeszcze ponad tydzień w Kenii, w planach safari w Parku Narodowym Aberdare oraz wyjazd na wybrzeże Diani Beach, na pewno na blogu pojawią się kolejne wpisy i relacje.