Po przygodę do Jordanii – Wadi Rum i Petra
Każda przygoda się jakoś zaczyna. Ta miała raczej prostą genezę. RyanAir wprowadził tanie połączenia lotnicze do Izraela i Jordanii a „nasz kalendarz, aż prosił się o urlop”. W żadnym z tych krajów nie byliśmy wcześniej, a loty dały nam możliwość połączenia obydwu państw podczas jednej podróży. Plan był chytry. Zakładał pozostawienie naszej dwuletniej Klary z mamą i z dwoma nianiami i spędzenie nowego roku na innym kontynencie. Przeciwności losu było wiele, ale w końcu się udało się.
Spakowani w jeden plecak i dwa małe podręczne dolecieliśmy z Modlina do Ejlatu – najdalej położonego na południe miasta Izraela, które jest jedocześnie jego jedynym miastem portowym. Pierwsze kroki skierowaliśmy by coś zjeść i trafiliśmy z polecenia do „Achla” Platinium Grill. Wybór 16 miseczek z sałatkami uzupełnianymi na bieżąco (w tym nie kończące się guacamole) razem z grillowanymi kurczakiem i jagnięciną w pełni zaspokoiło nasz apetyt. Jak na Izrael nie było też tak drogo, zapłaciliśmy 60 zł na osobę z herbatką lub kawą gratis. Nocleg spędziliśmy w remontowanym właśnie hotelu Crowne Plaza (dzięki temu mieliśmy bardzo dobrą cenę). Rano przeszliśmy się na spacer i wzdłuż promenady na wybrzeżu. Miasto nie zrobiło na nas większego wrażenia. Jest bardzo drogo i komercyjnie. Mimo, że to miejsce typowo nastawione na turystów, a ceny są wywindowane z racji charaktewru miejscowości, bywa zaniedbane i zaśmiecone.
Po tym rekonesansie wsiedliśmy w lokalną taksówkę i pojechaliśmy do przejścia granicznego Yitzhak Rabin/Wadi Araba. Tyle się nasłuchaliśmy o kontrolach granicznych w Izraelu, że nawet jako doświadczeni podróżnicy czuliśmy dreszczyk emocji. Na dreszczyku się jednak skończyło, bo przekroczenie granicy okazało się bardzo proste i bezproblemowe. Po zapłaceniu opłaty za wyjazd z Izraela (106 Szekli za osobę – można płacić kartą) i kilku formalnościach byliśmy już w Jordanii. Wymyśliliśmy sobie, że by ograniczyć koszty wspólnie z napotkaną parą turystów weźmiemy taksówkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że wbrew naszym oczekiwaniom oni nie jadą do Akaby… Minęliśmy więc klan taksówkarzy i mimo ich zbiorowemu sprzeciwowi zaczęliśmy iść dalej pieszo. Daleko nie odeszliśmy, bo zatrzymali nas zaraz żołnierze z wartowni. Wniosek – naprawdę jest się skazanym na taksówkę i koszt 15 JOD (w przypadku jazdy do Akaby).
Noc spędziliśmy w Hotelu Mass-Paradise. Jeśli nie szukacie luksusów to polecamy. Hotel ma przyjemną restaurację z basenem na dachu. Woda była zbyt zimna o tej porze roku do kąpieli, ale jak tam byliśmy odbywały się akurat pokazy lotnicze. Na przeciwko hotelu po lewej stronie są pyszne zawijane kebaby w świetnej ceni (około 2 JOD). Najlepszy kurs wymiany oferował zdecydowanie kantor Alawneh Exchange. Aqaba pozostała w naszej pamięci miło szczególnie dzięki przepysznej kolacji w poleconej przez Tourist Ofiice Al-Shami. Ponurkujemy następnym razem.
Do Wadi dotarliśmy taksówką zamówioną wcześniej przez znalezioną w internecie agencję Jordan Tracks (25 JOD + 5 JOD za wstęp do Parku). Po krótkim briefingu wraz z parą Francuzów ruszyliśmy jeepem w głąb Wadi Rum jedną z najpiękniejszych pustyń świata, wpisaną na listę UNESCO. Pierwszy postój Lawrence Spring był blisko granicy parku. Jest tam najczęściej dość tłocznie i komercyjnie, a wejście do źródła ani widok nie robią aż takiego wrażenie jak wszystkie później widziane atrakcje. Organizując zwiedzanie samemu można sobie tą cześć darować. Przez następne dwa dni jeździliśmy po pustyni samochodem (radzimy ciepło się ubierać na przejazdy) i wysiadaliśmy na punkty widokowe, krótkie trekkingi i przerwy na posiłek.
Pierwszego dnia zatrzymaliśmy się przy Czerwonej Wydmie. Na prawdę bawiło nas chodzenie na bosaka. Mozna było też spróbować swoich sił na sandboardzie, ale moim zdaniem jest za mały spadek by zjazdy miały sens (skończyła się na skakaniu na desce). Przeszliśmy przez krótki kanion (Khazali Canyon) Siq Al Khazali i inny znacznie dłuższy wąwóż, którego nazwy nie pamiętam. Koło 16:30 zatrzymaliśmy się na dłuższy postój by ze zboczy wzgórza podziwiać przepiękny zachód słońca. Blisko naszego Campu mieścił się słynny most skalny (Big Arc) Um Frouth Rock Bridge. Zrobiliśmy sobie zdjęcia z „wizytówką tego miejsca”. Odwiedziliśmy także Lawrence house – miejse, gdzie mieszkał słynny brytyjski oficer Thomas Edward Lawrence.
Jak tylko dotarliśmy do Campu wrzuciłem plecak do naszego namiotu z łóżkiem, przebrałem się i ruszyłem biegać. Podstawowym wyzwaniem okazało się to, by się nie zgubić. Na szczęście szybko nauczyłem się jak się orientować w tym surowym środowisku. Patrzyłem na sylwetki skał i starałem się trzymać ich ciągów. Patrzyłem na gwiazdy i robiłem znaki na większych skrzyżowaniach. Udało mi szczęśliwie wrócić i dołączyć do wszystkich obozowiczów na kolację. Gospodarze ugościli nas gotowanymi po beduińsku (grill zakopywany w ziemi) kurczakiem, ziemniakami i warzywami. Noc była na prawdę zimna. Spaliśmy w kurtkach puchowych, ale i tak zmarzliśmy.
Drugiego dnia w ramach trekkingu weszliśmy na zbocza drugiej co do wysokości góry Jordanii Jebel Rum (1734 m n.p.m.). Łatwa, spokojna wędrówka zaprowadziła nas na płaskowyż około 1550 m n.p.m. z przepięknym widokiem na najwyższy w Jordanii Dżabal Umm ad Dami mający 1840 m n.p.m. Do obozu wróciliśmy koło 15:30 co pozwoliło mi ponownie wyruszyć w trasę i przebiec pierwsze 10 kilometrów jeszcze za dnia. Tym razem nie trafiłem w skalny labirynt, tylko w duże i rozległe przestrzenie. Gwiazdy świeciły jasnym światłem i gdyby nie obawa przed wężami (niepotrzebna bo było dla nich za zimno o tej porze roku) mógłbym śmiało przebiec tą trasę bez czołówki. Bieganie po Wadi Rum dało mi poczucie nieskrępowanej wolności i napełniło radością. Mimo całej swojej surowości było pięknie i przyjaźnie. To naprawdę niesamowite przeżycie, kiedy można swobodnie pokonywać takie przestrzenie! Dodatkowo rzadko kiedy zdarza się że w takim środowisku nie ma zagrożenia ze strony dzikich zwierząt. Tej nocy poprosiliśmy o dodatkowe koce. Spaliśmy dobrym, mocnym i długim snem. Dwudniowa wycieczka na pustynię, z noclegami i wyżywieniem kosztowała nas 110 JOD od osoby. Porównując różne oferty mieliśmy wrażenie, że to dobra cena.
Rano nasi Beduini zawieźli nas na poranny autobus do Petry (Wadi Musa), którym za 7(JOD) około 9:00 rozpoczęliśmy nowy etap i nowe przygody.
Petra – z każdą chwilą smakuje lepiej.
W Petrze, która dla wielu turystów jest głównym celem podróży do Jordanii, jest wiele możliwości noclegowych. Znajdują się tu zarówno ekskluzywne hotele jak i zdecydowanie tańsze, miejskie. My zdecydowaliśmy się na nietypową ofertę noclegu w B&B Petra Fig Tree Villa. Ten prywatny pensjonat ma zaledwie cztery sypialnie i prowadzony jest przez mieszkającą tu na stałe Holenderkę Jolandę. Jest czysto, schludnie i można spędzić czas w miłej, rodzinnej atmosferze, z dala od mas turystów i pytań o przejażdżkę na wielbłądzie. Dodatkowymi atutami są bardzo bliskie położenie domu od wejścia do Skalnego Miasta (około 7 minut pieszo) oraz pomoc i porady turystyczne Jolandy, która mieszka w Joranii od kilku lat. Do Fig Tree Villla dojechaliśmy taxi z kierowcą Gazy Hamadeen numer 0962 776 175 145.
W ciągu dwóch dni przeszliśmy wszystkie trasy zaznaczone na mapie rozdawanej przy ticket office. Za wstęp do Petry płaci si się słono…(50 JOD za dzień, 55 JOD za dwa dni), ale wydane pieniądze są warte przeżyć jakich dostarcza to niesamowite miejsce. Nawet jeśli bramy Petry przekroczy się z rano zwiedzanie zaczyna się dość masowo i komercyjnie. Ciężko doszukać się tu magicznej atmosfery z Indiana Jones. Po najpopularniejszym odcinku As -Siq galopują dorożki z otyłymi turystami, a właściciele każdego napotkanego wielbłąda namawiają Cię na przejażdżkę. będą koło południa przy „Treasury” – skarbcu ciężko jest zrobić zdjęcie bez innych turystów w kadrze. Potem ciągną się kramiki, sklepiki i restauracje. Im dalej zagłąbiamy się jednak w Skalne Miasto tym bardziej robi się spokojnie i autentycznie. Na „pierwszy ogień” udaliśmy się żółtą trasą do „High Place od Sacrifice”. Setki turystów pozostały w tyle, a wybór trasy przestał być w pełni oczywisty. Z każdą chwilą wznosiliśmy się coraz wyżej podziwiając niesamowite wydrążone w skałach wnętrza i korytarze. Kiedy dotarliśmy na szczyt by zobaczyć „The best View in the world” w pełni doceniliśmy piękno tego miejsca. Teren skalnego miasta opuściliśmy po zmroku (koło 17.00). Byliśmy bardzo szczęśliwi że kończymy 2018 w taki właśnie sposób.
Rok 2019 trzeba było zacząć z przytupem. Plan na 1 stycznia zakładał, że tego dnia opuścimy skalne miasto przechodząc jego wszystkie zaznaczone na mapie trasy. Tak wszystkie! Zjedliśmy smaczne śniadanie z Jolandą i ruszyliśmy w trasę. Najpierw przeszliśmy ponownie As -Siq by potem wejść pod górę do Ad-Deir (Monastery). Świątynia na końcu szlaku zrobiła na nas wyjątkowe wrażenie. Wybrażaliśmy sobie, że pierwsi okrywcy mogli czuć się na prawdę „jak Indian Jones”. Podobnie jak wczoraj pojawiły się strzałki na „Najlepszy widok na Świecie”. Dzisiejsze najlepsze widoki były jeszcze ciekawsze niż wczoraj. Z pobliskiego wzgórza widać też było doskonale mój cel na popołudnie Jabal Haroun. Przy świątyni znajduje się miła restauracja, która oferuje pyszne soki oraz kawkę z kardamonem. Spotkaliśmy tam grupę archeologów (między innymi z Australii), którzy pokazali nam kilka ciekawych zdjęc z niedostępnych dla turystów części skalnego miasta. Zanim zeszliśmy naszą uwagę zwrócił uwagę pierwszy na zejściu sklepik. Mimo, że był najwyżej i teoretycznie powinien być najdroższy oferował przystępne ceny i uwaga można było płacić kartą kredytową…Wypiłem z właścicielem kilka herbatek i dogoniłem Agnieszkę. Chwilę później wspólnie ruszyliśmy na trasę zieloną Al-Khubtha, by obejrzeć grobowce królewskie (Royal Tombs). Ta trasa była najlepiej przygotowana ze wszystkich i również oferowała wspaniałe widoki, ale chyba najmniej przypadła nam do gustu. Daje ona jednak możliwość dojścia do punktu z widokiem na Treasury (bez płacenia lokalnym „przewodnikom” haraczu za pokazanie widoku). Jeśli komuś zależy na takim zdjęciu jak zamieszczone na początku i na końcu naszego wpisu, to szlak z pewnością go nie zawiedzie. Uwaga – trzeba wrócić tą samą drogą! Zeszliśmy koło godziny 15.00 na dół i poczułem „zew krwi”. Mimo zbliżającego się chłodu, włożyłem moje kultowe, pomarańczowe, krótkie spodenki biegowe. Zostawiłem Adze cały plecak i zabierając tylko MP3 i 7 Dinarów ruszyłem z kopyta na ostatni dziś szlak na Jabal Haroun (Mount Aaron). Według mapki trasa zajmuje około 6-7 godzin (w końcu nie wiem ile bo te mapki nie są czytelne i podają czasy, które można zrobić chodząć na czworaka..) W przewonikach piszą, że nie należy wybierać się na nią bez przewodnika i trzeba zabrać kilka litrów wody, oraz ubranie i jedzenie. Ja nie wziąłem nawet czołówki – założyłem że zrobię to poniżej trzech godzin i zejdę z wierzchołka jeszcze za dnia. Optymistycznie, ale i tak wyszło 2:15 🙂
Samotny bieg na tą górę sprawił że Petrę będę postrzegał znów zupełnie inaczej. Pierwsze kilka kilometrów biegłem kamienną drogą. Bardzo szybko skończyły się domostwa Beduinów. Turysty nie spotkałem, żadnego. Szybko zostałem sam. Poczułem się wolny jak ptak i nogi niosły mnie „jak na skrzydłach” w rytm składanki, której już dawno nie słuchałem. Góra przybliżała się szybko, ale czułem że słońce nie będzie na mnie czekało i z emocjami patrzyłem jak stopniowo skłania się ku zachodowi. Zachód słońca w grudniu w Jordanii jest przed 17nstą. Trasa była za dnia w miarę czytelna, bo widać było sporo kopczyków wskazująch drogę. Kiedy jednak myślałem o zbieganiu tu kompletnie po ciemku, przechodziły mnie ciarki i mobilizowałem się do dalszego biegu pod górę. Mały, biały budyneczek na szczycie (świątynia Harouna czy Aarona, który był bratem Mojżesza) zbliżał się, zbliżał. Aż w końcu stałem na jego dachu i podziwiałem panoramiczny widok (360 stopni). Nie mogłem sie nim nasycić. Trochę żałowałem, że nie mam aparatu, by podzielić się tym cudownym doświadczeniem. Z drugiej strony jednach ten minimalizm, fakt że nic ze sobą nie wziąłem dał mi to poczucie wolności i pozwolił bym zapamiętał ten dzień jako jeden z najpiękniejszych w życiu!
Słońce zachodziło – ruszyłem w dół „z kopyta”. Na twarzy miałem nieschodzący uśmiech i łzy radości w oczach. Kiedy znalazłem się na dole jeden z miejscowych spytał mnie czy chcę konne taxi. Odpowiedziałem mu, że jestem szybszy niż jego zmęczony koń. Ta zaczepka doprowadziła do wyścigu na dystansie 200 metrów. Zwierzę na prawdę było zmęczone, bo wygrałem. W nagrodę sprawiłem sobie świeżo wyciskany sok z granata.
Kiedy wróciłem do Fig Villa okazoło się, że gospodarze przygotowują obiad dla gości. Wieczór minął przy pysznym jedzeniu i ciekawych rozmowach. Ten rok nie mógł zacząć się lepiej!
Marcin Szymborski
Fajny wpis, dużo przydatnych informacji no i super zdjęcia! Gratulację decyzji i ukłon w stronę Ryanair’a.