
Majesty Muztagh Ata Ski – Expedition 2016
Z nieznanymi w nieznane
Nie znałem nikogo! Skład wyjazdu ustalał się spontanicznie przez grupę na Facebooku. Trwało to prawie rok, podczas którego do grona zainteresowanych dołączały kolejne osoby deklarujące chęć uczestnictwa w większym bądź mniejszym stopniu. Zebrało się ich prawie pięćdziesiąt ale jak się okazuje nie jest łatwo znaleźć zdecydowanych na zdobycie 7546 m n.p.m. Tyle właśnie mierzy szczyt Muztagh Ata (w tłumaczeniu z języka ujgurskiego „ojciec gór lodowych”) położony w zachodnich Chinach, w Górach Kaszgarskich w Pamirze. Należy do 50 najwyższych gór na Ziemi (43. miejsce). Jest po prostu stworzona dla narciarzy skiturowych (doczekała się nawet modelu nart o takiej samej nazwie), dlatego nie brałem nawet pod uwagę wchodzenia na nią w tradycyjny sposób. Mój przyjaciel Marcin z powodu kontuzji wycofał się z uczestnictwa i jeszcze na tydzień przed wylotem wyglądało na to, że będę jedynym narciarzem w naszej ośmioosobowej ekipie. Na szczęście w ostatnim momencie, na tydzień przed wyjazdem dołączył Szymon! Mój zakopiański kolega dokonał cudów – między innymi dostał chińską wizę, nie mając „niezbędnych” dokumentów (w tym biletu lotniczego)!
Przygotowania były dość nerwowe. Mimo, że kompletowanie sprzętu wyprawowego zacząłem już w kwietniu ciągle coś było pod górkę. Kirgiska agencja, która załatwiała nam pozwolenia na zdobywanie Muztagh Ata i przekroczenie granicy chińskiej przez wiele dni nie odpowiadała na nasze maile. Wpłacone przelewem zaliczki wracały na nasze konta uboższe o kilkadziesiąt dolarów. Dla Szymona zabrakło już miejsc w samolocie na wspólny lot a przewoźnik chciał astronomicznej kwoty za nadbagaż. To tylko wybrane z mnożących się przeciwności losu.
W końcu jednak wylądowałem w Biszkeku i wkrótce poznałem moich „przyjaciół z Facebooka”. Następnego dnia dołączył do nas Szymek i wspólnie z Narynia ruszyliśmy w stronę chińskiej granicy. Zdecydowaliśmy się lecieć przez Kirgistan, by obniżyć koszty i przy okazji poznać ten piękny kraj.
Granica jak strażnica
Torugart Pass to położone na wysokości 3,752 m. n.p.m. lokalne przejście graniczne. Jest zdecydowanie jednym z najbardziej nieprzewidywalnych świecie! Otwarte tylko rano, zamknięte w weekendy i święta, oraz w przypadku obfitych opadów śniegu, nie pozwala nawet najbardziej doświadczonemu podróżnikowi na „pełen luz”. Przez to, że wymagane są tu pozwolenia, a celnicy przestrzegają tylko sobie znanych reguł, wielu turystów zostało już tu odprawionych z kwitkiem, bądź koczowało długimi godzinami by w końcu przedostać się na drugą stronę. Pierwszy etap – przekroczenie bramy granicznej udało się nam pokonać po około czterech godzinach. Był to dopiero początek serii kontroli, które przeszliśmy wjeżdżając do Chin oraz na kolejnych punktach kontrolnych i posterunkach policyjnych. W końcu dotarliśmy do Kaszgaru na zasłużony odpoczynek!
Aklimatyzacja
Jesteśmy w górskiej wiosce Subashi. Prawie 4000 metrów nad nami góruje szczyt Muztagh Ata. Pogoda i widoki sa wyśmienite, podobnie jak nasze nastroje. Podekscytowani długo rozmawiamy zanim wreszcie zasypiamy w miejscowej jurcie. Rano załatwiamy ostatnie formalności w lokalnym posterunku policji i ruszamy do bazy. Rozbijamy obóz we wskazanym przez oficera łącznikowego miejscu. Oprócz nas w Base Campie było już kilka wypraw komercyjnych. Naszą uwagę zwróciła jedna z dwóch dużych chińskich wypraw. W jej obsłudze byli Nepalczycy – Szerpowie. Większość z nich zdobyła już co najmniej jeden ośmiotysięcznik a kierownik wyprawy Tashi Lakpa Sherpa stanął dotychczas na szczycie Mount Everestu ośmiokrotnie! Rozmowa z Nepalczykami była ciekawa i bardzo serdeczna. Znali większość polskich sław wspinaczkowych i z uznaniem wyrażali się o naszych rodakach. Jak się okazało po pełnym zwiadzie byliśmy jedyni, którzy chcieli zdobyć górę bez pomocy agencji. Rano zaczęła się stopniowa aklimatyzacja. Przez kolejne dwa tygodnie realizowaliśmy nasz plan aklimatyzacyjny docierając coraz wyżej i wynosząc kolejne rzeczy do góry a następnie zjeżdżając/schodząc na odpoczynek do niższego obozu lub do bazy. Czuliśmy się „raz lepiej, raz gorzej ale ogólnie coraz lepiej”. Czas w bazie mijał nam głównie na relaksowaniu się. Czytaliśmy książki, pisaliśmy pamiętniki, robiliśmy zdjęcia, nagrywaliśmy filmy. Wieczorami siedzieliśmy w lokalnej jurcie jedząc „zawsze to samo” i rozmawialiśmy długimi godzinami. Wygłupy były nieodłączną częścią programu dnia. Najwięcej emocji dostarczały konkurencje: „podnoszenia małych jaków”, „klepania w zad” dużych jaków oraz uganianie się z aparatem za świstakami. Dużo wrażeń dostarczały nam wizyty w bazowej toalecie (nie chcecie znać szczegółów..), czy „wyjścia na umycie się w rzece”. Czas spędzany w obozach wyglądał już inaczej. Tu trzeba było oszczędzać siły. Najpierw należało zadbać o porządne rozbicie i naciągnięcie namiotów, a następnie o dobre nawodnienie organizmów. Przez kilka godzin topiliśmy kolejne porcje śniegu, by następnie je zagotować i zapełnić żołądki, termosy, bidony i camelbagi „życiodajną” wodą”. Potem graliśmy na komórce bijąc na zmianę rekordy „w węża” by zostać „Królem węża” lub po prostu spaliśmy.
No to w górę
Pomysł na zabranie trzech namiotów na nasz dwuosobowy zespół sprawdził się idealnie. Największy – bazowy rozbiliśmy na wysokości około 4200 m. n.p.m. Był ciepłym schronieniem i zaopatrzonym w smakołyki azylem. W obozie pierwszym, dokładnie tysiąc metrów wyżej, czekały na nas narty, zapas jedzenia i gazu. Na wysokości około 5600 m. n.p.m mięliśmy pozostawiony depozyt – ciepła puchówkę, gazy itd. Wszystko było gotowe na atak szczytowy. Wyspaliśmy się do oporu i ruszymy tak dobrze już znaną ścieżką do obozu pierwszego. Nadal przezornie podchodziliśmy powoli ale zdążyliśmy się już przystosować do wysokości. Czuliśmy się dobrze ale wiedzieliśmy co nas czeka. Rano zapięliśmy narty, założyliśmy foki i rozpoczęliśmy najtrudniejszy odcinek trasy – przejście przez lodowiec. Już wcześniej zdążyliśmy się przekonać że na trasie jest kilka szczelin a w jej bliskim sąsiedztwie kolejne, niewidoczne, przysypane śniegiem. Dlatego związaliśmy się liną i ruszyliśmy powoli w górę. Mieliśmy podstawowe wyposażenie ratownicze, tak by w razie czego móc wydobyć partnera ze szczeliny. Niezbędna była też łopata, by wykopać w śniegu platformę (na niesiony przez nas namiot) i wyrównać ją. Poza tym mieliśmy GPS, aparat, kamerkę z akcesoriami, czołówkę oraz zapasowe baterie i powerbank do zasilania tego wszystkiego. Wypchana po brzegi apteczka, batony i żele energetyczne przypominały o sobie na każdym stromszym odcinku. Tak czy inaczej stopniowo zdobywaliśmy wysokość. Odebraliśmy rzeczy z naszego depozytu i rozbiliśmy obóz drugi na wysokości 5800 m n.p.m.
Atak Szczytowy
Wstaliśmy o trzeciej w nocy, zebraliśmy się dość szybko i mozolnie ruszyliśmy stromym podejściem. Daleko nie uszliśmy! Było tak lodowato, że zaczęliśmy tracić czucie w stopach. Decyzję o odwrocie podjęliśmy bardzo szybko. Do obozu drugiego dotarliśmy w momencie kiedy na atak szczytowy ruszali nasi koledzy Wacław i Marek. Wpełznęliśmy do ich namiotu i zaczęliśmy rozcierać zamarznięte stopy. Wkrótce zaczęło boleć (to dobry znak) krążenie wróciło, zasnęliśmy. Wstaliśmy przed południem, zebraliśmy się i ponownie ruszyliśmy w górę. Pogoda stopniowo pogarszała się, widoczność spadała aż w końcu zaczął padać śnieg i grad! Poczułem szczypanie w głowę. Na początku myślałem że to od uderzających w nią lodowych kulek. Zacząłem się drapać ale to nie pomagała. Wprost przeciwnie dziwne uczucie zaczęło się nasilać i odczuwałem to jak „dziobanie w głowe”. Chwilę później coś, tak jakby iskra, przeskoczyło mi między łopatkami. Krzyknąłem ostrzegawczo do Szymka – on przeżywał to samo. Czuliśmy, że razi nas prąd i koło nas kumuluję się jakiś potężny ładunek elektryczny! Zrzuciliśmy plecaki, odpięliśmy narty, odłożyliśmy kije i telefony komórkowe. Kucnęliśmy blisko śniegu czekając co będzie dalej… Po kilku minutach przeszło ale tego uczucia nie zapomnimy nigdy!
Nie było widać nic na dziesięć metrów a nasze ślady zasypał śnieg. Sprawdziliśmy więc teren i zdecydowaliśmy się rozbić obóz tam gdzie staliśmy. Wykopaliśmy platformę, zrobiliśmy odciągi i obłożyliśmy fartuchy śnieżne. Noc na 6500 m nigdy nie jest wypoczynkiem. Szczególnie gdy co chwila trzeba strząsać śnieg z dachu namiotu (by nas nie zasypało) a co dwie godziny chce się siku. Rano Szymon nie czuł się najlepiej a prognozy pogody, które przesyłały nam smsami nasze kobiety, mówiły o załamaniu pogody. Mogliśmy się jeszcze rozdzielić ale samotne wędrowanie na tej wysokości we mgle nie wyglądało to na rozsądną decyzję. Z oporem ale zgodnie zdecydowaliśmy odwrót.
Pow Pow =Pure Powder ☺
Już od pierwszych skrętów było jasne, że zjazd będzie wyjątkowy! Zaczęliśmy powoli i ostrożnie by oswoić się z nowo zastanymi warunkami. W nocy napadało tyle śniegu, że od razu przypomniało mi się slangowe „pow pow” określające świeży puch. Odgarnianie go na boki za pomocą nart dawało wielką przyjemność i satysfakcję! Płynęliśmy w zjeździe z coraz szerszymi uśmiechami na twarzach. Gdyby nie działanie wysokości, nie zatrzymywalibyśmy się nawet na moment. Wysokogórski wysiłek zobowiązuje jednak do tego, by co kilka minut zahamować, wesprzeć się na kijach i dysząc złapać na nowo oddech. Od kiedy wyjechaliśmy z chmury i wyjrzało słońce, zrobiło się przestrzennie i przepięknie! Dojechaliśmy do obozu drugiego, dociążyliśmy się pozostawionym tam sprzętem i ruszyliśmy szerokim polem śnieżnym w dół. Zaczęliśmy stopniowo nabierać szybkości . Niesamowite że trasę ,którą podchodziliśmy około sześciu godzin, pokonaliśmy z powrotem w niecałe dwadzieścia minut! Na podejściu jeden ze stromych odcinków był twardy i oblodzony. Nie daliśmy rady pokonać go na turach. Musieliśmy zdjąć narty i założyć raki. Zajęło nam to dobre pół godziny. Ten sam fragment w zjeździe nie zajął nawet trzydziestu sekund! Narty w górach dają niesamowitą przewagę szybkości, zwiększają też znacznie bezpieczeństwo (mniejsze ryzyko spowodowania lawiny i wpadnięcia do szczeliny lodowcowej). Najważniejsza jest jednak satysfakcja i poczucie swobody i wolności z przemieszczania się w górach.
W obozie pierwszym zawahaliśmy się jeszcze na moment czy nie zostać tam na noc i rano próbować ponownie ale pokusa odpoczynku w bazie była zbyt silna. Załadowaliśmy resztę sprzętu i objuczeni do granic możliwości zjechaliśmy ostatni odcinek do granicy śniegu. Zmieniliśmy buty i często odpoczywając zeszliśmy do bazy.
Niedostępny Muztagh Ata
Dwóch naszych kolegów Wacław i Marek dotarło na wysokość około 7500 m n.p.m. (czyli pięćdziesiąt metrów od szczytu w pionie). Nie udało im się jednak znaleźć wierzchołka we mgle. Arek i Łukasz wycofali się z wysokości około 7200 m n.p.m. Kolejna trójka znajomych utknęła kilka dni później w obozie trzecim na 6800m n.p.m. Muztagh Ata określana jest jako łatwy szczyt. Mimo, że wszyscy mieliśmy bogate górskie doświadczenie, nikomu z naszej 9 osobowej ekipy nie udało się stanąć na wierzchołku. Wyprawę zaliczamy jednak do udanych. Działania wysokogórskie były dla nas ciekawym poligonem doświadczalnym. Przetestowaliśmy sporo nowego sprzętu, który dostaliśmy lub mogliśmy nabyć po okazyjnych cenach dzięki: MAJESTY, Multan Extreme, Skalnik.pl, Lyofood, Mammut, BeHarmony. Wszystkim partnerom serdecznie dziękujemy. Pobiliśmy nasze rekordy wysokości. Mamy przepiękne wspomnienia, zdjęcia i filmy. Nawiązaliśmy fajne znajomości i nowe przyjaźnie. Każdy z nas często wracać będzie wspomnieniami do dni spędzonych na zboczach „Ojca Gór Lodowych” a cześć z nas wróci tam w przyszłości by spróbować ponownie!

DCIM100GOPROG0166444.

DCIM100GOPROG0091037.
Mrotschny
OMG! Zajebiście! Mimo, że nie udało Wam się zdobyć szczytu to bagaż doświadczeń na pewno zaowocuje w przyszłości! Zjazd na turach w tym miejscu musi smakować wyjątkowo! Zazdro! 😉
Pozdrawiam!
Marcin
Hej Krzysiek, to była niesamowita przygoda i kiedyś tam wrócę. To idealna góra na bezpieczne tury:) Pozdrowienia!